-O Boże, Rose, to jest... piękne. Ale skąd miałaś na to pieniądze?
-Był mojego dziadka. Sam go tu przechowywała.
-Ja nie mogę go przyjąć.
-Mike. Proszę. Dla mnie.
Po chwili zastanowienia odrzekł:
-No dobrze. Dla ciebie.
Rzuciłam mu się na szyję i cmoknęłam w usta.
-Umiesz na tym jeździć?- zapytałam.
-Jasne. Kiedyś się nauczyłem. Ale żeby jechać muszę mieć kask, kurtkę i ochraniacze. Pójdę do sklepu.
-Nie musisz. Wszytko tu jest.
Odkryłam półkę, która była zakryta starym kocem. Nagle przed oczami Mika pojawił się rząd kasków i szafa kurtek z ochraniaczami.
-To co? Jedziemy?- zapytałam.
-Jedziemy.
Odpowiednio się ubraliśmy i wsiedliśmy na motor. Michael odpalił maszynę. Usłyszeliśmy warkot i ruszył. Objęłam go mocno w pasie. Pojechaliśmy nad jeziorko. Zdjęłam z siebie ciężkie ubrania i kask i usiedliśmy na kocu. Oparłam się plecami o jego pierś. Biegało tam mnóstwo dzieci. Kiedy przebiegły przed nami, Mike uśmiechnął się szeroko.
-Czemu się tak uśmiechasz?- zapytałam.
-Nie uważasz, że to piękne? Dawać dzieciom radość i nadzieję.
-Owszem. To piękne.
Mike wciągnął głęboko powietrze z zamkniętymi oczami.
-Pięknie pachnie- odrzekł.
-Racja. A co to za zapach?
-Lipa. Siedzimy pod nią. Zaczęły się wakacje i jeszcze kwitnie.
-A tak. Zapomniałam.
-Wiesz, chciałbym kiedyś pomóc komuś, kto nie jest dla mnie miły tylko ze względu na kasę. Komuś szczeremu.
-Mi pomogłeś.
-Ale ciebie nie liczę.
-Ej, bo się obrażę- zaśmiałam się.
-Żartowałem. A może pójdziemy potem do sierocińca?
-Jesteś genialny. Przyda im się trochę kontaktu z taką osoba jak ty. Poczują się kochane.
Po powrocie do domu, Mike kupił mnóstwo zabawek i pojechaliśmy.
-Słucham?- otworzyła nam młoda dziewczyna.
-Pani pozwoli, że się przedstawię. Michael Joseph Jackson. Miło mi.
-Debbie Roberts. To naprawdę Pan, Panie Jackson?
-Owszem.
-Co Pan robi w sierocińcu?
-Przyszedłem odwiedzić dzieci. Można?
-Tak, oczywiście. Proszę.
Weszliśmy do środka. Michael położył zabawki na ziemi.
-A to moja dziewczyna Rose.
-Miło mi- podałam jej rękę.
-Mi również. Pójdę zawołać dzieci, a Państwo niech rozsiądą się w dużym pokoju.
Wzięliśmy siatki z prezentami i usiedliśmy na kanapie przed palącym się kominkiem. Nagle z góry zeszła gromada dzieci w wieku od trzech do około dziewięciu lat. Wszystkie ustawiły się w kolejce po prezenty. Ostatnia była mała brązowo włosa dziewczynka.
-Jak masz na imię?- zapytał Michael.
-Lilly...
-Ile masz lat Lilly?
-Osiem...
Michael przez cały czas był uśmiechnięty. Wziął ją sobie na kolana i zaczął z nią rozmawiać.
-Jaki kolor lubisz?
-Fioletowy. A pan?
-Po pierwsze: mów mi po imieniu. Po drugie: Czerwony, czarny i biały.
-To są trzy kolory- zaśmiała się.
-Owszem. Ale moje ulubione.
Nagle Lilly przytuliła mocno Michaela. Znieruchomiał na chwilę, ale w końcu odwzajemnił uścisk. Na chwilę odstawił Lilly na ziemi i poszedł do ogródka. Podreptałam za nim. Opierał się o płotek rękoma. Położyłam dłoń na jego ramieniu.
-Michael? Skarbie, wszystko w porządku?
-Lilly... Ona... Tak bardzo przypomina mnie... Z dzieciństwa... Dotknięta
przez los... Chcę ją zaadaptować.
-Jesteś pewien?
-A pomożesz mi w stworzeniu jej dobrego domu?
-Wiesz, że za tobą pójdę w ogień.
-To jestem pewien. Chcę ją wychować.
-Będziesz świetnym ojcem.
-A ty matką.
Cmoknął mnie lekko w usta. Poszliśmy z powrotem do środka.
-Debbie. Chcielibyśmy porozmawiać na osobności.
Weszliśmy do jej gabinetu.
-Postanowiliśmy zaadoptować dziewczynkę.
-Niech zgadnę. Lilly?
-Owszem. Ale skąd...
-Widziałam jak na was patrzy.
Podpisaliśmy papiery i poszliśmy do Lilly.
-Lilly- powiedziała Debbie- Lubisz tych państwo?
-Bardzo.
-Chcieli cię zabrać do domu. Zgadzasz się?
Rzuciła się nam w objęcia.
-Dziękuje! Kocham was!
-Leć się spakować.
Dziewczynka pobiegła na górę. Po chwili zeszła z malutką, fioletową walizeczką. Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy do domu. Michael przez cały czas był uśmiechnięty. Weszliśmy do domu. Lilly trochę się chyba obawiała.
-Śmiało- zachęcił ją Mike.
Przekroczyła próg korytarza.
-Pójdę im powiedzieć o Lilly- odrzekłam i cmoknęłam go lekko w usta.
Weszłam do kuchni.
-Hej- powiedziała Janet- Jak było?
-Dobrze. Mike zaadoptował dziewczynkę.
Obie patrzyły na mnie z otwartymi ustami. Nagle popędziły do salonu. Zaczęły ją witać i mowić, że jest słodka i takie inne.
-Chodź. Znajdziemy ci pokój- powiedziałam.
Lilly słusznie podreptała za mną na górę. Daliśmy jej pokój obok sypialni mojej i Mika. Miała wygodne łóżko, szafki, duże okno na ogród, i śliczny dywanik. Zabrała też swoje zabawki. Po kolacji, poszłam się wykąpać i weszłam do łóżka. Po chwili Mike położył się obok i zaczął całować moją szyję i ramiona.
-Mike, co ty robisz?- zaśmiałam się.
-Całuję cię. Nie mogę?
-Ja tak nie powiedziałam.
Przyciągnęłam go do siebie. Nagle nasze drzwi się otworzyły. Spojrzeliśmy oboje w tamtą stronę. Stała tam Lilly w piżamce, trzymając w ręce misia.
-Co się stalo królewno?- zapytał Mike.
-Nie mogę spać. Miałam koszmar.
-Chodź tu- powiedziałam.
Dziewczynka wgramoliła się między nas.
-To co ci się śniło?- podpytałam.
-Sierociniec. Wszystkie dzieci. Smutne ściany i noce. Nie oddawajcie mnie.
Mike cmoknął ją w czoło.
-Nie bój się. Nigdy tego nie zrobimy. Kochamy cię.
-Ja was też.
Wtuliła się w mój brzuch. Głaskałam ją po włosach. Mike uśmiechnął się do mnie.
-A mówiłas kiedyś, że bedziesz złą matką. Dalej tak twierdzisz?
-Gdyby nie ty, to nie dałabym rady.
Cmoknął mnie w usta.
-Kocham cię Rose.
-Ja ciebie też.
-I naszą małą królewnę też kocham.
-Ja rownież. Jest taka kochana i miła.
-Dobranoc skarbie- pocałował mnie w czoło.
-Dobranoc.
Mike zgasił małą lampkę i zamknęliśmy oczy. Rano podniosłam ciężkie powieki. Lilly nie było obok mnie.
-Mike.
-Hm?- mruknął zaspany.
-Gdzie Lilly?
-Zaniosłem ją w nocy do jej pokoju.
Nagle dziewczynka wbiegła do naszego pokoju i wskoczyła na łóżko.
-Wstawajcie, wstawajcie! Już rano!
-Cześć księżniczko- powiedział Michael- Jak się spało?
-Dobrze. Ale wstawajcie, bo wesołe miasteczko przyjechało! Pójdziemy tam?
-Jasne. Co tylko sobie życzysz aniołku.
-Hura!- krzyknęła ucieszona.
Wstaliśmy, ubraliśmy się i po śniadaniu poszliśmy do wesołego miasteczka...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz